„Kiedy wreszcie zrozumiemy, o co chodzi i weźmiemy pełną odpowiedzialność za to, co przydarza się nam w życiu, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że posiadamy moc potrzebną do tego, aby zmienić jego niefortunny bieg i stworzyć sobie na nowo takie, o jakim zawsze marzyliśmy” Randy Gage
Łatwiej płynąć z nurtem rzeki niż kierować się pod prąd, ale i poczucie satysfakcji jest nieporównywalnie większe z chwilą gdy osiągamy nasze założenia działając na przekór trudnościom losu. Nasze subiektywne poczucie zadowolenia niezmiernie wzrasta w momencie, gdy utożsamiamy sobie, że zrobiliśmy coś nietuzinkowego, że wykonaliśmy rzecz, której statystyczny Polak nie podjął ze względu na towarzyszący inicjacji akcji strach. Strach przed nowym zamienia nas w słup soli. Stajemy niczym żona Lota przygnieceni natłokiem myśli zamiast podjąć choćby najmniejszą akcję. Im większy natłok myśli, kombinowania, tym cięższe mamy nogi i coraz trudniej przesunąć stopę choćby o jeden milimetr. Pamiętajmy o tym, a w krytycznym momencie przesuńmy się po prostu choćby o kawałek do przodu i zaobserwujmy co się zacznie dziać…
Dziewiąty etap GPW 2014 miał miejsce w sobotę. Do Lasu Kabackiego udałem się wraz z ukochaną Żoneczką, która mi dzielnie kibicowała oraz wykonywała fotki.
Po raz ostatni w tym roku odbieram swój numer startowy – 228. Tym razem pobiegnę wspierając Mateusza. U tego 14-sto letniego chłopaka wykryto guza w rdzeniu kręgowym. Szansą na prawidłowe leczenie jest operacja w Niemczech. Dam z siebie dużo z nadzieją, że przysłużę się szczytnej sprawie, a operacja zostanie zwieńczona sukcesem.
Radość w trakcie rozgrzewki – cieszy fakt, gdy możesz swą pasję dzielić z najbliższą ci Osobą:
Chwila dla fotoreporterów, przynajmniej jednego 🙂
Końcowe odliczanie i zaraz zainicjuję ostatnie GPW w 2014 roku. Bieg, który rozegra się pod szyldem prawdziwych twardzieli...
Mimo gęstej mżawki po raz ostatni stanąłem na linii startowej, by pobiec dla własnego poczucia zadowolenia oraz w imię szczytnej idei związanej z akcją promowaną przez PKO.
Las przywitał mnie z jednej strony mrocznym i natrętnym wręcz opadem deszczu, z drugiej zaś dogasającym blaskiem pożółkłych liści, które stopniowo zaczęły podlegać procesowi wchłaniania przez runo leśne. Obraz piękny, inspirujący i wart tego, by przemoczyć się niemalże do suchej nitki.
Im bardziej zagłębiałem się w las, tym mocniej nasilały się opady deszczu. Woda spływająca obficie po mojej czapce biegowej mieszała się z potem. Finalnie byłem cały mokry, ale niezmiernie szczęśliwy, że udało się wykonywać kolejne, planowane założenie. Z całego cyklu 9 biegów zrealizowałem 7. Nie ukrywam, że jestem z siebie zadowolony bowiem wymagało to dobrej organizacji czasu. Niewątpliwie, obok radości z wydzielających się endorfin, zasłużoną nagrodą będzie medal (do odbioru przy okazji następnego wydarzenia biegowego).
Mimo typowo jesiennych warunków tempo było ostre, wręcz mordercze. Jestem z siebie tym bardziej zadowolony bowiem około połowy dystansu złapałem swój własny rytm. Od tego momentu już nikt nie wyłonił się zza moich pleców, a ja sukcesywnie, wręcz ze stoickim spokojem wyprzedzałem kolejne osoby.
Finisz tym razem nie był tak mocny, jak ostatnio, jednak mimo to jeden z biegaczy, który podjął walkę na ostatnich metrach odpuścił. Ja nie odpuszczam… Taka moja barania natura.
Na deser pozostaje wynik. Tym razem dystans 10 km pokonałem w czasie: 00:49:01. Nie kryję, że jestem mocno zaskoczony rezultatem. Zwłaszcza, że bieg miał miejsce po powrocie z delegacji z firmy Kaps. Wyjątkowo mało czasu na regenerację, kombinowanie z menu w przeddzień startu oraz intensywne tempo ostatnich kilku dni nie przeszkodziło mi we wspięciu się na takie wyżyny. Okazuje się, że odpowiednie paliwo, którym zasilam mój organizm czyni niemalże cuda...